środa, 23 listopada 2011

KUBA BADACH - rozmowa


Nie mogę się doczekać – to odpowiedział Kuba Badach, lider zespołu Poluzjanci zapytany o pierwszy w historii zespołu koncert w Rzeszowie, który odbędzie się 22 kwietnia w klubie Live. Prezentujemy ekskluzywny wywiad z jednym z najlepszych głosów na polskiej scenie muzycznej.


Day&Night: Od Waszej debiutanckiej płyty minęło już 10 lat. Dlaczego fani tak długo musieli czekać na „Drugą Płytę”?

Kuba Badach: No cóż… nie musieli (śmiech) Na szczęście fanów mamy tak świetnych, że chcieli nas wspierać przez tę dekadę. Próbowaliśmy już parokrotnie nagrać ten materiał, ale z racji tego, że każdy z nas jest zawodowym muzykiem, mocno zajętym i zaangażowanym w różne projekty, przez dobre 8 lat mieliśmy problem z zebraniem składu i zorganizowaniem pracy w studio. Wreszcie dwa lata temu nastąpiły na tyle sprzyjające okoliczności, że postanowiliśmy zamknąć pewien rozdział i nagrać płytę, aby móc skupić się na kolejnych projektach.

D&N: Mimo tak długiej przerwy wydawniczej, Poluzjanci cały czas zapełniali sale i kluby, w których odbywały się koncerty? Jak wytłumaczysz ten fenomen?

K.B.: Jest to fenomen i nie do końca jestem sobie w stanie go sam wytłumaczyć. To, co nas spotyka ze strony słuchaczy odbieramy jako formę nagrody za nie kłanianie się trendom. Płyta, którą debiutowaliśmy na rynku nie była specjalnie reklamowana, nie miała dobrej prasy, recenzje były raczej chłodne. Zespół przycichł i po paru latach okazało się, że płyta rozeszła się wśród ludzi w jakiś tajemniczy sposób, drogami podziemnymi. To właśnie ci ludzie zaczęli się do nas dobijać z prośbami o koncerty. Zagraliśmy koncert w Warszawie w 2003 roku, na który przyszła masa ludzi znających płytę na wylot. Było to dla nas spore zaskoczenie. Koncertów i fanów skupionych wokół zespołu zaczęło przybywać. Myślę, że ludzie dobrze odbierają rzeczy prawdziwe. Zawsze starałem się znaleźć swój język muzyczny. Szukam go cały czas. Piszę muzykę tak, jak czuję. Okazuje się, że ludzie czują ten element prawdy i potrzebują tego typu muzyki, co dla mnie, jako dla autora jest największą nagrodą. Jeżeli ta zależność się utrzyma czeka nas świetlana przyszłość (śmiech)

D&N: Singlowa „Prosta Piosenka” to lekka, popowa ballada, płyta jest trochę bardziej stonowana od Waszego debiutu. Czas Was zmienił, dojrzeliście?

K.B.: Płyta jest bardziej stonowana, ale singiel nie jest utworem reprezentatywnym dla całego krążka, który zawiera utwory ocierające się o różne gatunki muzyczne. Każdy numer jest z innej bajki. Faktem jest, że ta płyta pozbawiona jest takiej „młodzieńczej oszołomki”, jest dojrzalsza, gramy zdecydowanie bardziej oszczędnie i rozsmakowaliśmy się w takim graniu. Po latach gry zaczęła liczyć się dla nas umiejętność oszczędnego i spokojnego grania. Zagrać prosto to spore wyzwanie. Na płycie znalazły się dźwięki, które przesialiśmy przez 8 lat wspólnych prób i muzycznych spotkań.

D&N: Nawiązując nadal do „Prostej Piosenki” jest to wg mnie świetny utwór, który (jak i wiele innych Waszych utworów) mógłby spodobać się praktycznie każdemu. Dlaczego Poluzjantów nie ma na rotacji w komercyjnych rozgłośniach i telewizjach muzycznych?

K.B.: Nie mamy wpływu na to, co dzieje się z płyta po jej ukazaniu. Jeżeli stacje radiowe stwierdzą, że taka muzyka im się nie podoba to nie będą jej grały. Oczywiście w to miejsce puszczą 10 muzycznie żenujących utworów. Nie chcę dociekać dlaczego tak jest. Sami montujemy sobie taki rynek muzyczny. Ja mam dwa wyjścia: albo podporządkować się trendom i zacząć robić muzykę, która w moim przekonaniu jest do dupy, albo robić swoje mając nadzieję, że ktoś to doceni. Okazuje się, że nasi fani to doceniają. Być może kiedyś niektóre stacje radiowe zreflektują się, że są w tyle. Na szczęście istnieje u nas w kraju wiele mniejszych rozgłośni, w których profil granej muzyki zależy od redaktorów muzycznych, a nie od niezbyt jasnych "badań rynkowych" . I w takich właśnie stacjach można usłyszeć fajną i ciekawą muzykę.

D&N: Nazwa Waszego zespołu jest humorystyczna, jednak nie do przełknięcia dla wszystkich. Podczas występu w Opolu w 97 roku musieliście zmienić pierwotna nazwę. Teraz jesteście Poluzjantami. Czy to auto cenzura?

K.B.: Kiedy byliśmy na studiach nazwa wydawała nam się bardzo fajna. Później faktycznie chcieli nas cenzurować w Opolu. Generalnie my mieliśmy w nosie czy będziemy nazywać się rurka czy płoć kaspijska czy klamka z mosiądzu (śmiech) W pewnym momencie jedną literkę musieliśmy podmienić z różnych powodów, o których nie warto wspominać. Teraz funkcjonujemy jako Poluzjanci. Jesteśmy dojrzałymi gośćmi, którym się już luzują śrubki i z funkcjonowaniem będzie coraz trudniej (śmiech) Nazwa oznacza ogólne poluzowanie w graniu i w podejściu do życia.

D&N: Na „Drugiej Płycie” w jednym utworze zaśpiewała Paulina Przybysz. Pojawia się również w teledysku. Czy planujecie szerszą współpracę? Może jakiś duet?

K.B.: Z Pauliną świetnie się pracuje. To bardzo inteligentna i muzykalna postać. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś zderzymy się w studio i popracujemy. Na płycie śpiewa drugi głos w utworze „Po co ci to?”. Wpadliśmy na ten pomysł w studio. Szukałem kogoś, kto mógłby mocno ryknąć. Akurat Paulina przyjechała wtedy do studia i nauczyła się tej partii w kilka minut. Efekt końcowy bardzo nam się spodobał.

D&N: Poluzjanci słyną ze świetnych tekstów. Pisze je w większości Janusz Onufrowicz. Czy identyfikujesz się z nimi?

K.B.: Janusz Onufrowicz jest członkiem zespołu. Współtworzymy stronę muzyczno liryczna od kilkunastu lat. Jesteśmy kumplami, znamy się bardzo dobrze. Jasiek pisze teksty, które są efektem przefiltrowania mojej wrażliwości przez jego wrażliwość. Mam jedną podstawową zasadę: nie śpiewam tekstów, z którymi się nie identyfikuję. Muszę wierzyć w to, co śpiewam. Mamy wiele aspektów życia i piosenki mogą traktować nie tylko o miłości, ale też o tym, co jest dookoła, o tym jak żyjemy, jak próbujemy żyć, albo jak inni próbują wkleić nas w jakieś ramy, formy, żebyśmy żyli według schematów. Każdy z nas ma gorsze momenty, kiedy zastanawia się nad tym jak ten świat się kręci i czy na pewno kręci się w dobrą stronę. Lubię śpiewać o takich rzeczach. Jest to dla mnie moment refleksji, zastanowienia się.

D&N: Jesteście absolwentami Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach. To czyni Was bardzo popularnymi w środowisku muzyków, z których wielu stawia sobie Was za wzór. Możesz to jakoś skomentować?

K.B.: Przez te kilkanaście lat działalności, każdy z nas stawiał na rozwój swoich umiejętności. Jesteśmy świadomymi muzykami. To jest nasz zawód, którego nigdy nie przestajemy się uczyć. Nie ma takiego punktu w muzyce, w którym mówisz sobie: „ok., umiem wszystko.” I chyba ten pęd do poznawania nowych rzeczy sprawia, że każdy z nas się rozwija. Być może zabrzmi to nieskromnie, ale zdaje sobie sprawę, że każdy z nas jest instrumentalistą prezentującym pewien poziom i być może to powoduje, że w środowiskach muzycznych jesteśmy doceniani. Poza tym światek muzyczny nie jest w Polsce aż tak duży. Jeżeli jesteś w tym środowisku od kilkunastu lat, znasz masę ludzi, z którymi spotykasz się na trasie. W wyniku tych spotkań powstają różne kolaboracje. Ludzie inspirują się nawzajem. Dzięki temu muzyka się rozwija, a my razem z nią.

D&N: Macie już za sobą pierwsze koncerty promujące nową płytę. Jak atmosfera, frekwencja, jak publiczność przyjmuje nowe utwory?

K.B.: Masakra. To jest po prostu masakra. Pierwsze koncerty były wyprzedane na tydzień przed datą występu. W Warszawie musieliśmy przenieść koncert promocyjny z klubu Hybrydy mieszczącego 600 osób, ponieważ sprzedało się 800 biletów, do klubu Palladium, do którego przyszło 1400 osób. Wszyscy śpiewali z nami piosenki. Był szał (śmiech). Oczywiście mamy świadomość tego, że to nie będzie trwało wiecznie. Czeka nas masa pracy polegającej na docieraniu do ludzi, którzy nas jeszcze nie znają, ale to jest piękne.

D&N: W Rzeszowie zagracie po raz pierwszy. Byłeś tu kiedyś? Nasuwają Ci się jakieś skojarzenia kiedy słyszysz „Rzeszów”?

K.B.: Rzeszów kojarzy mi się bardzo dobrze. Myślę, że jest to miasto bardzo prężnie działające i rozwijające się. Niestety rzadko w nim bywam. Jako fan rajdów samochodowych kilka razy byłem na Rajdzie Rzeszowskim. Nasz perkusista, Robert Luty, posiada licencję rajdową, startował w Mistrzostwach Polski, dzielimy więc tę rajdową pasję. Ja- jako kibic, on- jako zawodnik. Te wizyty wspominam bardzo ciepło. O ile dobrze pamiętam, występowałem w Rzeszowie ze składem The Globetrotters, ale jako Poluzjanci zagramy tu po raz pierwszy. Słyszałem, że klub jest świetny, jest fajna atmosfera. Zobaczymy jak będzie z frekwencją, ale jak by nie było każde nowe miejsce, w którym gramy jest dla nas na wagę złota. Ja nie mogę się doczekać.

D&N: Czego możemy się spodziewać na kwietniowym koncercie w klubie Live?

K.B: Kompletnego materiału z nowej płyty. Starsze utwory tez się pojawią. Ja do końca nie jestem w stanie przewidzieć jak będzie przebiegał dany koncert, ponieważ zawsze towarzyszy mu spora doza improwizacji. Staramy się zaskakiwać samych siebie. Nie są to schematycznie rzeczy. Na pewno będzie to bardzo energetyczne spotkanie. Będzie oczywiście wspaniała choreografia i pokaz sztucznych ogni. (śmiech)

D&N: Czy mógłbyś na koniec zapewnić fanów, że na kolejną płytę Poluzjantów nie będą musieli czekać kolejnych 10-ciu lat?

K.B.: Ten zespół potrzebował aż dekady żeby się dotrzeć, osadzić w realiach. Myślę, że następna płyta powstanie znacznie szybciej. Tak naprawdę to już chyba latem zaczniemy robić pierwsze przymiarki do rejestrowania wstępnych pomysłów. Ja mam straszny głód robienia nowych rzeczy. Mam nadzieje, że w przyszłym roku uda mi się nagrać również mój solowy album. D&N: Dziękuję za rozmowę. Do zobaczenia na koncercie.

rozmawiał: Bartłomiej Skubisz

wtorek, 10 maja 2011

Tomasz Stańko - Rodzina ma zawsze specjalne względy - wywiad !


Rodzina ma zawsze specjalne względy. - rozmowa z Tomaszem Stańko


Day&Night: W tym roku po raz drugi został Pan odznaczony przez Prezydenta. Tym razem Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski "za wybitne zasługi dla kultury narodowej, za osiągnięcia w twórczości artystycznej". Odczuwa Pan dumę? Jazz stał się dobrem narodowym?

Tomasz Stańko: Bardzo jestem z tego dumny. Jazz stał się sztuką o ustabilizowanej pozycji artystycznej. Przestał być kojarzony z brudną sztuką narkomanów i tak dalej. Jest coraz bardziej nobilitowany. To światowa tendencja.

D&N: Po przeczytaniu Pańskiej autobiografii pierwsze moje skojarzenie to „niezwykła szczerość”. Czy ciężko było Panu otworzyć się do tego stopnia, aby opowiedzieć całe swoje życie, pełne sukcesów, ale też brudów i upadków, czy może dokonał Pan jednak jakiejś autocenzury?


T.S.: Dużo pracowałem na tym wywiadem. Jest gruntownie przemyślany. Jeżeli chodzi o szczerość to od razu wiedziałem, że tak to powinno wyglądać. Pamiętam, że mi w walce z nałogami bardzo pomocna była książka „My, dzieci z Dworca Zoo”. Pomyślałem, że jeśli napisze szczerze o moich sprawach, to wbrew pozorom pomoże to ludziom, którzy chcą uporać się ze swoimi nałogami. Moje życie było bardzo pikantne, czego się wcale nie wstydzę. Dzięki temu mogłem snuć w autobiografii barwną opowieść i łatwo dało się w niej przemycić własne przemyślenia, które same w sobie nie byłby już tak interesujące. Mając szacunek do czytelnika połączyłem pikantne historie, przemyślenia filozoficzne i kwestie ściśle muzyczne i dałem mu produkt, który będzie mu się łatwo wchłaniało.

D&N: Czytając „Desperado” i autobiografię Milesa Davisa, można wychwycić wiele podobieństw w Waszym życiu, podejściu do muzyki, charakterze…

T.S.: Autobiografia Milesa to kanon. On był jednym z pierwszych, który w ten sposób potraktował swoje życie. Przy powstawaniu „Desperado” zwracaliśmy na to dużą uwagę.

D&N: Czuje Pan duchową więź z Milesem?

T.S.: Bardzo poważną. To jest mój guru. Uważam, że Miles był, jako jeden z niewielu nowym typem artysty XX wieku. Jego kreacją była nie tylko muzyka, ale też całe życie, manifestacje artystyczne i tak dalej.


D&N: W Nowym Yorku mieszka pan niedaleko miejsca, w którym mieszkał Miles. Zadomowił się Pan i urządził już tam jak trzeba?


T.S.: To jest takie moje pied-a-terre, w którym jestem raz częściej, raz rzadziej, ale kilka miesięcy w roku na pewno. Zadomowiłem się, mam kontakty z sąsiadami no i mogę korzystać z uroków olbrzymiego miasta. Ja jestem tzw. „Urban person”, więc doskonale mi się mieszka w Nowym Jorku.


D&N: Powiedział Pan, że gdyby urodził się później, byłby rockmanem albo hip-hopowcem, jednak oba te nurty lata buntu i alternatywy mają już dawno za sobą. Gdyby urodził się Pan powiedzmy w 89 to w którą stronę skierowałby Pan swoje pierwsze muzyczne kroki…


T.S.: Wybrałem jazz, bo w mojej młodości był synonimem nowoczesności, awangardy, zawierał w sobie zagadnienia egzystencjalne. Ciężko powiedzieć co wybrałbym teraz, bo wybór gatunku zależy też trochę od przypadku Myślę, że ciągnęłoby mnie do tego, co robią teraz młodzi ludzie. Pewnie byłbym producentem bardziej wyrafinowanych gatunków jak np. nu-jazz. Mam skłonności do nowatorstwa, do rzeczy, które są odległe od stadnego typu percepcji. Zawsze w klasie jest jeden taki co ma nochala zadartego, bo wszyscy słuchają Madonny a on ma to w dupie i słucha czegoś innego.

D&N: Mówił Pan w, „Desperado”, że lubi pan nową czarną popkulturę, lubi Pharella Williama czy Snoop Dogg`a…

T.S.: Bardzo lubię. Popkultura to zjawisko, które bardzo cenie i nie przeszkadza mi to w czytaniu wyrafinowanej literatury, chodzeniu na wystawy czy do opery. Z ciekawością obserwuję to, co robi Lady Gaga czy Doda, którą bardzo lubię. Nie wiem dlaczego, może dlatego, że ona tak samo jak ja bardzo poważnie traktuje teorię ewolucji. Nie słucham jej muzyki, ale jest między nami nić sympatii.

D&N: Od śmierci pana przyjaciela Krzysztofa Komedy minęło już ponad 40 lat a jego muzyka jest wciąż obecna i wciąż inspiruje kolejne pokolenia muzyków. Z czego wynika ta ponadczasowość?

T.S.: Najzwyczajniej w świecie to jest po prostu dobra muzyka, która jest trwała. Pewne kompozycje są trwałe, np. Bacha też gra się do tej pory.

D&N: Ostatnie miesiące to w Pańskim wykonaniu koncerty w Nowym Yorku, Australii, Norwegii czy we Włoszech. Jak po takich występach mobilizuje się Pan na darmowy, plenerowy koncert w Rzeszowie?

T.S.: Ja gram wszędzie, ale do Rzeszowa mam w ogóle specjalny sentyment, bo to moje miasto rodzinne. Jestem artystą, włóczęgą a granie jest jedną z najprzyjemniejszych rzeczy jakie dostarcza mi życie, więc nawet z egoistycznego punktu widzenia, jak mógłbym sobie odmówić przyjemności grania? A przyjemność jest tylko wtedy, kiedy człowiek daje z siebie wszystko.

D&N: Niewiele Pan pamięta z pierwszych lat życia w Rzeszowie, ale mówi Pan, że czuje się Rzeszowiakiem i ma rodzaj geograficznego sentymentu. Czy podczas ostatniego koncertu miał Pan czas na zwiedzenie miasta? Jak Rzeszów jawi się Panu obecnie?

T.S.: Rzeszów kojarzy mi się z jego obecnym wyglądem. Jest to piękne miasto, wspaniale odnowione i ze ślicznym rynkiem. Ja już tego „mojego” Rzeszowa nie pamiętam.

D&N: A czy ciekawe muzyczne inicjatywy powstające w Rzeszowie mogłyby liczyć na Pana wsparcie, choćby symboliczne?


T.S.: Zawsze! To jest w jakiś sposób rodzina i zawsze rodzina będzie miała specjalne względy.

D&N: Rok 2010 to kolejne pasmo sukcesów w Pańskim wykonaniu. Muzyk Roku, Trębacz Roku, Kompozytor Roku wg czytelników Jazz Forum, mało tego 4-te miejsce, jako trębacz w ankiecie Down Beat i 8-me w kategorii „album roku” dla „Dark Eyes”, dwa Fryderyki… czy czuje się Pan artystą spełnionym?

T.S.: W zasadzie tak. Jestem coraz bardziej usatysfakcjonowany swoim życiem. Konsekwencja działania i pewnego typu bezkompromisowość zawsze przynoszą owoce.

D&N: Czy chciałby Pan jeszcze czegoś dokonać?

T.S.: Nie stawiam sobie żadnych celów. Chciałbym do końca życia być aktywny muzycznie, mieć interesujące, świeże pomysły i kroczyć tą drogą, którą kroczę, w równym tempie, a jak przyjdzie czas siąść i umrzeć. Śmierć jest naszym ostatecznym celem i człowiek powinien się w ten sposób do niej ustosunkowywać. To jest nieuniknione… raptownie zniknąć z tej drogi krocząc z uśmiechem do przodu.


Rozmawiał Bartłomiej Skubisz

Wywiad został opublikowany w majowym (2011) numerze bezpłatnego miesięcznika "Day & Night Rzeszów".

wtorek, 12 kwietnia 2011

KATAPULTO - wywiad


Muzyczna katapulta

Rozmowa z Wojtkiem Rusinem, pochodzącym z Rzeszowa muzykiem znanym szerzej jako Katapulto, który wydał właśnie album „Pralines of Doom” w brytyjskiej wytwórni Onec Records.



Day&Night: Tworzyłeś w Bristolu, obecnie mieszkasz w Barcelonie, ale pochodzisz z Rzeszowa. Czy Twoja przygoda z muzyką zaczęła się jeszcze w Polsce?

Katapulto: Tak. Kiedy byłem chyba w ósmej klasie podstawówki znalazłem program-sekwencer na stary komputer Atari, miałem też rosyjską gitarę i zdezelowany wzmacniacz a właściwie radio. Potrafiłem godzinami nagrywać rożne dziwne dźwięki na kasety.

D&N: Tworzysz muzykę, koncertowe wizualizację, na swoich produkcjach udzielasz się również wokalnie, jesteś samowystarczalny?

K: W warunkach koncertowych, granie solo wyzwala większą adrenalinę. Podczas kolaboracji można się wiele nauczyć, ale trudno uniknąć kompromisów. Możliwe jest też, że jestem egomanem i uważam, że sam jestem w stanie zrobić to najlepiej.

D&N: Wraz z falą emigracji na wyspy wyjechała też rzesza mało znanych utalentowanych polskich twórców. Co trzeba zrobić żeby funkcjonować tam jako artysta, wydawać płyty w brytyjskich labelach, pojawiać się na festiwalach, jak ma to miejsce w Twoim przypadku…

K: Trzeba być ciekawym, poszukiwać, trzeba chodzić na koncerty, rozmawiać z ludźmi, dzielić entuzjazm. Brytyjczycy są dumni ze swojej różnorodności kulturowej, przeznaczają też na kulturę poważne pieniądze. Jeśli robisz cos ciekawego, innego, jest duża szansa że zostaniesz zauważony. Ja wysłałem jedną płytę do promotora z Bristolu i tydzień później grałem koncert, chyba miałem trochę szczęścia. Z wydaniem płyty było tak, że znajomy poinformował mnie, że jego wydawca zainteresowany jest moją muzyką.

D&N: Piszesz również muzykę na potrzeby teatru i aby ubarwić nią różnego rodzaju instalacje…, jaka jest różnica w tworzeniu muzyki samej dla siebie, a muzyki pod konkretne „dzieło”? Opowiedz coś o sztukach i instalacjach, którym towarzyszyła muzyka Katapulto?


K: Piosenki na płycie to skondensowane, często ilustrowane teledyskami, krótkie historie o szybkich zwrotach akcji. Natomiast w muzyce do teatru, bardzo często chodzi przede wszystkim o stworzenie konkretnego klimatu za pomocą paru dźwięków.
W sztuce „At Tethers’s End” akcja rozgrywała się symultanicznie w paru pomieszczeniach kościoła. Poproszono mnie o nagranie paru pętli, które tworzyłyby klimat poszczególnych pomieszczeń (port, stara spiżarnia, walka kogutów itd.)
Innym razem, musiałem wraz z zespołem zinterpretować piosenki Kurta Weila do libretta Bertolda Brechta „Aufstieg und Fall der Stadt Mahagonny”.
Przy pracy nad projektem „You and Your Work”, brytyjski artysta Mark Greenwood wymyślił sobie nagranie chóru polskiego kościoła w Bristolu, chór odmówił współpracy, wiec musieliśmy nagrać mszę i przetworzyć dźwięk, który potem stał się tłem do instalacji traktującej o Polakach pracujących w Bristolu.

D&N: Jesteś znany również z wykorzystywania niespotykanych, egzotycznych instrumentów. Skąd je bierzesz?

K: Ostatnio dostałem kilka kapitalnych instrumentów-zabawek od przyjaciół, którzy byli na wakacjach w Indonezji. Fascynują mnie proste, ludowe instrumenty ze względu na oryginalne brzmienie i nietypowy sposób artykulacji dźwięków. Nagrywałem również muzyków z Afryki Zachodniej, grających na bardzo interesujących instrumentach. W mojej muzyce ludowe instrumenty tworzą kontrast z brzmieniami elektronicznymi.

D&N: Patrząc na tytuły utworów, teksty, okładkę płyty czy Twoje teledyski da się zauważyć, że cechuje Cię spory dystans do siebie, ironia, surrealistyczne poczucie humoru... Czy to dobry sposób na przekazywanie treści słuchaczom?

K: Humor to produkt uboczny mojej twórczości. Poza tym używam technik charakterystycznych dla dadaistów lub surrealistów. Teksty znalezione w gazetach dla pań, przypadkowe filmy z Youtube, szybki montaż, samplowanie dźwięków z bardzo rożnych źródeł. Spróbuj napisać tekst piosenki i wielokrotnie przetłumaczyć go na rożne języki przy pomocy Google Translate. Efekty bywają zaskakujące.

D&N: A skąd pomysł na interpretację piosenki Marvina Gaye`a ? „Sexual Healing” w Twoim wykonaniu brzmi dość awangardowo…

K: „Sexual healing” to świetny refren, chciałem użyć czegoś, co jest powszechnie znane i wrzucić to w zupełnie inny kontekst. Taki dadaistyczny eksperyment.
Żonglowanie kliszami popkultury to sprawdzona strategia w muzyce i sztukach plastycznych.

D&N: Jak można nabyć „Pralines of Doom”?

K: Płytę winylowa można kupić na stronie Onec Records, wersje cyfrowa w sklepie Itunes lub Amazon.


rozmawiał: Bartłomiej Skubisz, wywiad ukazał się w styczniu 2011 roku w bezpłatnym rzeszowskim miesięczniku Day&Night

środa, 23 marca 2011

Eldo po "Nie pytaj o nią"


Wspominając onetowe teksty chciałem przypomnieć interesująca rozmowę przeprowadzoną z ELDO po wydaniu płyty "Nie pytaj o nią"

ELDO - SZCZERY DO BÓLU --------------> CZYTAJ

wtorek, 22 marca 2011

Relacja z koncertu De La Soul...


Relacja z ostatniego koncertu DE LA SOUL w Polsce.

ŚWIETNIE, POMIMO WSZYSTKO --------------------------> CZYTAJ !

Jak bardzo się cieszę, że w ostatnim zdaniu się myliłem :) 7 maja wszyscy prawdziwi fani hip-hopu meldują się w Warszawie :)

De La Soul znów w Polsce


Właśnie dowiedziałem się że w maju w Warszawie po raz kolejny wystąpi jedna z moich ulubionych formacji - DE LA SOUL. W ramach przypomnienia przygotowana przeze mnie sylwetka zespołu, która pojawiła się w onet.pl przy okazji ich poprzedniego koncertu, a w kolejnym poście relacja z koncertu...

W NICH JEST DUSZA -------------------------------> CZYTAJ !

poniedziałek, 21 marca 2011

Helou

Witam. Nazywam się Bartek Skubisz. Jestem m.in. dziennikarzem :) Na tym blogu postaram się zamieszczać archiwalne i bieżące teksty mojego autorstwa... wywiady, recenzje, relacje z koncertów, etc. Zapraszam do regularnego odwiedzania.